
Większe ryzyko - większa szansa na sukces
Rozmowa z Łukaszem Parafianowiczem
Zbankrutowałeś? Świetnie. Każdą porażkę można przecież przekuć w sukces. Wystarczy przywołać historię Henry'ego Forda czy Soichiro Hondy. A zatem, jak wybrnąć z porażki? Podpowie ekspert, Łukasz Parafianowicz, ekspert ds. inwestycji Inkubatora Innowacji, funduszu inwestującego w startupy.
W Stanach Zjednoczonych można zaobserwować pewien kult porażki – coś, czego nie można sobie wyobrazić na gruncie polskim. Skąd ta różnica?
To ciekawe, że wszyscy marzymy o tym, aby u nas było tak jak w USA. Startupowcy marzą o sukcesie globalnym, o finansowaniu od amerykańskich funduszy. Kiedy jednak coś się nie udaje, startup nie odnosi sukcesu i firmę trzeba zamknąć, osoby które miały odwagę spróbować są napiętnowane, jako te, które „położyły spółkę”. Ich CV staje się mniej atrakcyjne, a inni startupowcy negatywnie odnoszą się do takich osób.
W mojej ocenie jest to spowodowane naszą polską mentalnością, kulturą i historią, która – jak sądzę – długo jeszcze nie pozwoli nam dojść do poziomu takiego jak w USA. Przyczyn jest wiele. Począwszy od przykładów jakie daje nam nasza tzw. elita polityczna, poprzez system nauczania w Polsce „pompowane” są w nas złe standardy, nie tylko legislacyjno-naukowe, ale także mentalne. Nie jesteśmy po prostu gotowi na odniesienie sukcesu w USA. Nie jesteśmy też gotowi na akceptowanie osób, którym z wielu względów się nie udało. Oczywiście są odstępstwa od reguły, jednak póki co są to nieliczne przypadki.
Porażka jest w pewnym stopniu tak nobilitowana, że powstają konferencje, na których się o nich mówi. Koncept ten powstał w USA, a teraz FailCony można znaleźć też w krajach Europejskich, np. w Norwegii. Dlaczego?
Cóż, można powiedzieć, że w całym kręgu startupowym wykształciło się dość szczególne „uwielbienie” porażki. Oczywiście w cudzysłowie. Jak wiemy, większość – bo aż 90 proc. – startupów upada. To sprawia, że tam gdzie spotyka się setka startupowców, dziewięćdziesięciu z nich ma za sobą jakąś porażkę. To sprawiło, że jest mnóstwo ludzi z doświadczeniem, którzy zrobili naprawdę fajne projekty i umieli je w jakiś sposób wprowadzić na rynek, ale być może po drodze popełnili błędy. Na pewno dzięki temu są dużo bardziej świadomi, czego unikać w przyszłości i mogą się dzielić tą wiedzą. Mają też świadomość, że przy kolejnej próbie będą bardziej świadomie funkcjonować.
W świecie realnym istnieją pewne utarte schematy i jeśli produkujemy konkretny produkt, to jesteśmy w stanie znaleźć sklepy, pośredników i odbiorców na ten produkt i w ten sposób przynajmniej zwielokrotnić szanse na sukces biznesowy. W przypadku Internetu, czyli dużej części startupowego świata, sytuacja wygląda inaczej – tworząc aplikację mobilną, webową lub grę na komórkę musimy znaleźć model biznesowy, który zacznie na siebie zarabiać i ten ważny element nie zawsze jest oczywisty.
Proszę zwrócić uwagę na jeszcze jedną zależność. W Polsce na konferencjach występują osoby, które odniosły sukces. Mówią co i jak robili, trochę się tym chwalą, bo mają takie prawo. Problem jest jednak taki, że odnoszone jest to do jednego konkretnego biznesu, a kopiowanie pewnych schematów działania nie jest dobre. Pomijam fakt, że takich osób jest dużo mniej, niż osób którym biznes nie wyszedł. I proszę sobie wyobrazić, że zamiast jednej „gwiazdy” biznesu pojawia się piątka innych osób i mówi o swoich przemyśleniach, o tym co zrobili źle, co spowodowało, że firma upadła. Moim zdaniem więcej wiedzy dostarczy pięć osób, które poniosły porażkę, niż jedna z sukcesem na koncie.
Niepowodzenia są wpisane w pracę nad startupem. Co jednak bankructwo lub porażka może wnieść do przyszłych projektów przedsiębiorcy?
Przede wszystkim doświadczenie, które jest naprawdę na wagę złota. Wydaje się, że na samym początku startupowcy są zbytnimi optymistami i zakładają, że wszystko się uda, że ich pomysł jest dobry, że ludzie będą kupować ich produkt lub usługę. Inwestują też w niego sporo czasu, a czasem też pieniędzy, z założeniem, że to z pewnością się zwróci. Kiedy się jednak nie udaje, następuje czas przemyśleń i refleksji. I wydaje mi się, że to chyba jest tak, jak z marzeniem o kierowaniu samochodem. Będąc małym patrzysz na ojca prowadzącego auto i myślisz sobie, że jest to bardzo proste. Kiedy sam zasiadasz za kierownicą wiesz już, że jest to dużo bardziej skomplikowane, ale uczysz się i zdobywasz doświadczenie na drodze i pozwalasz sobie na więcej.
Jeździsz szybciej i odważniej. I tak w pewnym momencie masz wypadek i zaczynasz się zastanawiać dlaczego. Analizujesz błędy, które popełniłeś i pewnie nie popełnisz go drugi raz. Będziesz jeździł wolniej, bezpieczniej i pewniej. Może w tym czasie zrobisz dodatkowe kursy. I taki właśnie jest przedsiębiorca – bogatszy o wypadek w postaci nieudanego biznesu.
A czy istnieją przykłady osób, którym nie powiodło się w przeszłości, a jednak udało im się stworzyć coś wielkiego?
Jest ich trochę. Soichiro Honda – właściciel marki Honda Motor Company Ltd. – jeszcze na studiach zgłosił firmie Toyota projekt pierścienia tłokowego, który został odrzucony. To zmusiło go do stworzenia własnej firmy produkującej zgodnie z opracowaną technologią. Po kilku latach trzęsienie ziemi w Japonii zniszczyło fabrykę i aby ratować resztę pieniędzy, Sochiro musiał odsprzedać swój patent marce Toyota. Mimo to rok później otworzył znaną obecnie fabrykę Hondy, gdzie rozpoczął produkcję jednośladów napędzanych silnikami własnego projektu. W ciągu czterech lat firma była już znana na międzynarodowym rynku.
Z kolei Henry Ford początkowo był właścicielem kilku firm, które splajtowały, a z Cadilac Motor Company odszedł po tym, jak pokłócił się ze współudziałowcem. Przez lata był zaangażowany w tworzenie modeli samochodów, które okazały się fiaskiem i dopiero w wieku 44 lat wprowadził na rynek model Ford T. Dzięki doświadczeniu był w stanie obniżyć koszty produkcji i cenę auta na tyle, aby zdobyć amerykański rynek.
To ci wielcy, o tych mniejszych jeszcze przyjdzie nam usłyszeć. To historia musi bowiem ocenić, czy komuś udaje się tworzyć wielkie rzeczy.
Jak Pan, patrząc z perspektywy inwestora, patrzy na potencjalnych partnerów biznesowych pod kątem ich wcześniejszych porażek?
W mojej ocenie firma to ludzie. Osoba zgłaszająca projekt do funduszu, to dla mnie kluczowy element tej układanki. Dla mnie liczy się doświadczenie, wiedza, kompetencje, motywacja, charakter, a nawet zainteresowania. To pozwala mi zdiagnozować, z kim tak naprawdę mam do czynienia.
A porażka? To jeden z elementów historii każdego z nas, także osób, która chcą pozyskać kapitał. Powiem więcej, osoba o krystalicznej historii nie jest dla mnie początkowo wiarygodna. Oczywiście porażka porażce nierówna. Jeśli jest ona spowodowana działaniami nieetycznymi, zaniechaniem działania lub niekompetencją, to z taką osobą raczej biznesu robić nie chcemy. Generalnie jednak fakt porażki nie dyskwalifikuje pomysłodawców zgłaszających się do funduszu.
To ciekawe, że wszyscy marzymy o tym, aby u nas było tak jak w USA. Startupowcy marzą o sukcesie globalnym, o finansowaniu od amerykańskich funduszy. Kiedy jednak coś się nie udaje, startup nie odnosi sukcesu i firmę trzeba zamknąć, osoby które miały odwagę spróbować są napiętnowane, jako te, które „położyły spółkę”. Ich CV staje się mniej atrakcyjne, a inni startupowcy negatywnie odnoszą się do takich osób.
W mojej ocenie jest to spowodowane naszą polską mentalnością, kulturą i historią, która – jak sądzę – długo jeszcze nie pozwoli nam dojść do poziomu takiego jak w USA. Przyczyn jest wiele. Począwszy od przykładów jakie daje nam nasza tzw. elita polityczna, poprzez system nauczania w Polsce „pompowane” są w nas złe standardy, nie tylko legislacyjno-naukowe, ale także mentalne. Nie jesteśmy po prostu gotowi na odniesienie sukcesu w USA. Nie jesteśmy też gotowi na akceptowanie osób, którym z wielu względów się nie udało. Oczywiście są odstępstwa od reguły, jednak póki co są to nieliczne przypadki.
Porażka jest w pewnym stopniu tak nobilitowana, że powstają konferencje, na których się o nich mówi. Koncept ten powstał w USA, a teraz FailCony można znaleźć też w krajach Europejskich, np. w Norwegii. Dlaczego?
Cóż, można powiedzieć, że w całym kręgu startupowym wykształciło się dość szczególne „uwielbienie” porażki. Oczywiście w cudzysłowie. Jak wiemy, większość – bo aż 90 proc. – startupów upada. To sprawia, że tam gdzie spotyka się setka startupowców, dziewięćdziesięciu z nich ma za sobą jakąś porażkę. To sprawiło, że jest mnóstwo ludzi z doświadczeniem, którzy zrobili naprawdę fajne projekty i umieli je w jakiś sposób wprowadzić na rynek, ale być może po drodze popełnili błędy. Na pewno dzięki temu są dużo bardziej świadomi, czego unikać w przyszłości i mogą się dzielić tą wiedzą. Mają też świadomość, że przy kolejnej próbie będą bardziej świadomie funkcjonować.
W świecie realnym istnieją pewne utarte schematy i jeśli produkujemy konkretny produkt, to jesteśmy w stanie znaleźć sklepy, pośredników i odbiorców na ten produkt i w ten sposób przynajmniej zwielokrotnić szanse na sukces biznesowy. W przypadku Internetu, czyli dużej części startupowego świata, sytuacja wygląda inaczej – tworząc aplikację mobilną, webową lub grę na komórkę musimy znaleźć model biznesowy, który zacznie na siebie zarabiać i ten ważny element nie zawsze jest oczywisty.
Proszę zwrócić uwagę na jeszcze jedną zależność. W Polsce na konferencjach występują osoby, które odniosły sukces. Mówią co i jak robili, trochę się tym chwalą, bo mają takie prawo. Problem jest jednak taki, że odnoszone jest to do jednego konkretnego biznesu, a kopiowanie pewnych schematów działania nie jest dobre. Pomijam fakt, że takich osób jest dużo mniej, niż osób którym biznes nie wyszedł. I proszę sobie wyobrazić, że zamiast jednej „gwiazdy” biznesu pojawia się piątka innych osób i mówi o swoich przemyśleniach, o tym co zrobili źle, co spowodowało, że firma upadła. Moim zdaniem więcej wiedzy dostarczy pięć osób, które poniosły porażkę, niż jedna z sukcesem na koncie.
Niepowodzenia są wpisane w pracę nad startupem. Co jednak bankructwo lub porażka może wnieść do przyszłych projektów przedsiębiorcy?
Przede wszystkim doświadczenie, które jest naprawdę na wagę złota. Wydaje się, że na samym początku startupowcy są zbytnimi optymistami i zakładają, że wszystko się uda, że ich pomysł jest dobry, że ludzie będą kupować ich produkt lub usługę. Inwestują też w niego sporo czasu, a czasem też pieniędzy, z założeniem, że to z pewnością się zwróci. Kiedy się jednak nie udaje, następuje czas przemyśleń i refleksji. I wydaje mi się, że to chyba jest tak, jak z marzeniem o kierowaniu samochodem. Będąc małym patrzysz na ojca prowadzącego auto i myślisz sobie, że jest to bardzo proste. Kiedy sam zasiadasz za kierownicą wiesz już, że jest to dużo bardziej skomplikowane, ale uczysz się i zdobywasz doświadczenie na drodze i pozwalasz sobie na więcej.
Jeździsz szybciej i odważniej. I tak w pewnym momencie masz wypadek i zaczynasz się zastanawiać dlaczego. Analizujesz błędy, które popełniłeś i pewnie nie popełnisz go drugi raz. Będziesz jeździł wolniej, bezpieczniej i pewniej. Może w tym czasie zrobisz dodatkowe kursy. I taki właśnie jest przedsiębiorca – bogatszy o wypadek w postaci nieudanego biznesu.
A czy istnieją przykłady osób, którym nie powiodło się w przeszłości, a jednak udało im się stworzyć coś wielkiego?
Jest ich trochę. Soichiro Honda – właściciel marki Honda Motor Company Ltd. – jeszcze na studiach zgłosił firmie Toyota projekt pierścienia tłokowego, który został odrzucony. To zmusiło go do stworzenia własnej firmy produkującej zgodnie z opracowaną technologią. Po kilku latach trzęsienie ziemi w Japonii zniszczyło fabrykę i aby ratować resztę pieniędzy, Sochiro musiał odsprzedać swój patent marce Toyota. Mimo to rok później otworzył znaną obecnie fabrykę Hondy, gdzie rozpoczął produkcję jednośladów napędzanych silnikami własnego projektu. W ciągu czterech lat firma była już znana na międzynarodowym rynku.
Z kolei Henry Ford początkowo był właścicielem kilku firm, które splajtowały, a z Cadilac Motor Company odszedł po tym, jak pokłócił się ze współudziałowcem. Przez lata był zaangażowany w tworzenie modeli samochodów, które okazały się fiaskiem i dopiero w wieku 44 lat wprowadził na rynek model Ford T. Dzięki doświadczeniu był w stanie obniżyć koszty produkcji i cenę auta na tyle, aby zdobyć amerykański rynek.
To ci wielcy, o tych mniejszych jeszcze przyjdzie nam usłyszeć. To historia musi bowiem ocenić, czy komuś udaje się tworzyć wielkie rzeczy.
Jak Pan, patrząc z perspektywy inwestora, patrzy na potencjalnych partnerów biznesowych pod kątem ich wcześniejszych porażek?
W mojej ocenie firma to ludzie. Osoba zgłaszająca projekt do funduszu, to dla mnie kluczowy element tej układanki. Dla mnie liczy się doświadczenie, wiedza, kompetencje, motywacja, charakter, a nawet zainteresowania. To pozwala mi zdiagnozować, z kim tak naprawdę mam do czynienia.
A porażka? To jeden z elementów historii każdego z nas, także osób, która chcą pozyskać kapitał. Powiem więcej, osoba o krystalicznej historii nie jest dla mnie początkowo wiarygodna. Oczywiście porażka porażce nierówna. Jeśli jest ona spowodowana działaniami nieetycznymi, zaniechaniem działania lub niekompetencją, to z taką osobą raczej biznesu robić nie chcemy. Generalnie jednak fakt porażki nie dyskwalifikuje pomysłodawców zgłaszających się do funduszu.